
hi,hii... wiem o czy pomyśleliście;) Nic z tych rzeczy he,he... Dzisiaj lód na "Pacyfiku" zadziwiająco gruby. Niby w nocy mróz trzyma, ale nie spada znowu tak znacznie. Mimo to natłukłem się siekierą i spociłem się jak nurek. Od samego brzegu na płyciźnie lodowa "szyba" trzeszczy pod stopami. Co rusz słychać nie tylko trzask pękającego lodu, lecz także widać jak szczelina "leci" w kierunku przeciwległego brzegu.

Już kiedyś sprawdzałem wytrzymałość telefonu w przerebli he,he... więc teraz przezornie zostawiłem go w plecaku. Chcąc uniknąć
kąpieli w pełnym umundurowaniu jak w roku ubiegłym zdjąłem spodnie i w samej bluzie zacząłem wykuwanie "wanny" od brzegu. Gdy woda zaczęła sięgać powyżej pasa wyszedłem zdjąłem górę i wróciłem z powrotem. Trochę jeszcze skułem lodowej tafli tak aby woda sięgała piersi i zanurzony po szyje mogłem odsapnąć. Dobrze, że odpuściłem sobie dłuższe bieganie przed morsowaniem, bo zgrzałem się niczym w saunie;)
Śmiesznie musiałem wyglądać 'po';) Blada twarz, tułów zaróżowiony, a od pasa w dół czerwony jak rak, bo najdłużej stałem po pas w zimnej wodzie.

Fajnie było po wczorajszym wieczornym tuptaniu zregenerować mięśnie i
stawy. Załapać zwiększoną dawkę endorfin dla pokonania stanu o który
Ola określiła w komentarzu do poprzedniego posta:
"nie czułam się ostatnio najlepiej, jakby ktoś mnie wyprał w pralce i odwirował!" To tak jak ja hi,hi...
Po morsowaniu zrobiłem
kilka fotek telefonem i oczywiście biłem
się z myślami wracać najkrótszą drogą jak przybiegłem, czy może zrobić
choć pętelkę wokół glinianek. I...???
Oczywiście nie odmówiłem sobie
źdźbła dodatkowej przyjemności;) To naprawdę uzależnienie! Przecież
postanowiłem trochę "spuścić z tonu" w ramach tygodnia regeneracyjnego. Okey! cztery kilometry z małym hakiem to przecież minimum niezbędne do życia;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz