Wczoraj nie napisałem cotygodniowego raportu, ponieważ jak co roku o tej porze brałem udział w "rodzinnym wieloboju" czyt. imprezie. Konkurencje były dość wyczerpujące: "podnoszenie ciężarów, sztafeta cztery razy pięćdziesiąt i na koniec slalom gigant." Oczywiście żartuje tak źle nie było, ale fakt dziś długo musiałem się przekonywać, żeby wyjść na trening. Negocjacje były trudne; z jednej strony coś mi podszeptywało chłopie jeden dzień Cię nie zbawi, przecież możesz sobie zrobić dodatkowe wolne. Natura biegacza z kolei protestowała; nie odpuszczaj na kaca najlepsza praca /albo bieganie/. Trochę trwały wewnętrzne spory, bo ze mną czasem jest jak w moim znaku zodiaku, jedna rybka w jedną stronę, a druga w drugą. Najważniejsze, że zwyciężyła opcja - trening, bo to oznacza zwycięską pierwsza rundę. Godzinka łagodnego biegu /bez najmniejszego problemu / sprawiła poprawę samopoczucia, a prysznic po treningu całkowicie postawił mnie na nogi. To kolejny dowód, że bieganie jest lekiem na wszystko - godzinka biegania i człowiek jak nowo narodzony. Gdybym odpuścił to pewnie snułbym się.... i cały dzień łaził rozlazły. Tyle usprawiedliwienia, a teraz do rzeczy. Trening tygodniowy zgodnie z planem wykonany. W sobotę zamiast długiego wybiegania wymyśliłem sobie.... ponad czterogodzinny "antymaraton" Szukając planów treningowych i różnych wiadomości dla biegaczy znalazłem wzór; jak obliczyć orientacyjnie czas pokonania maratonu na podstawie uzyskanego czasu w półmaratonie. Prognozowany wynik maratonu to podobno 2,11 x czas w półmaratonie. W połówce Ziemi Życińskiej miałem wynik 2:06:00, wychodzi więc, że maraton zajmie mi ponad cztery godziny. Jest to sporo czasu. Postanowiłem więc sprawdzić jak zniosę ten czas na trasie. No, ale przecież nie będę biegł maratonu na treningu. Tym bardziej, że samotne bieganie ma się nijak do imprezy maratońskiej / kibice, rywalizacja, cała ta atmosfera sportowego święta itp./ Wymyśliłem, więc "antymaraton" czyli marszobieg. Nacisk na słowo marsz jest nieprzypadkowy, bo większość trasy zrobiłem szybkim marszem. W opisach byłych debiutantów wyczytałem, że najpierw biegli, potem kiedy zaczęło brakować sił i zderzali się ze "ścianą" przechodzili w marsz i na przemian bieg. Żeby, więc zaliczyć trening 255-cio minutowy; zacząłem od marszu, później nie wytrzymałem i coraz częściej podbiegałem, ale dość krótkie odcinki. Sądzę, że było to dobre doświadczenie; wiele rzeczy dało mi do myślenia; tym bardziej, że pogoda była nieciekawa (deszczyk,wiatr i dość chłodno) Ostatnio naczytałem się porad odnośnie ubioru, picia, odżywiania podczas maratonu itp rzeczy, więc miałem czas pewne rzeczy sobie poukładać. Najbardziej ucieszył mnie fakt, że kończąc ten marszobieg, owszem czułem kilometry w nogach, ale miałem jeszcze zapasy sił. Na koniec dodam, że nie planuję pokonania maratonu w jakimś konkretnym czasie; Mój cel na debiut to pokonać dystans maratonu, a jeżeli się okaże, że wynik będzie lepszy od prognozowanego to sukces podwójny!!!!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz