Po flora maratonie czułem pewien niedosyt. Przygotowania były OK, ale dzień przed i sam start spaprałem. Nawet po cichu myślałem, czy by tak nie stanąć do poprawki w Poznaniu? Więc kiedy na sobotnim spotkaniu biegowym Boru rzucił hasło: kaliska setka; ziarno padło na podatny grunt. Jak szybko się zapaliłem, to jeszcze szybciej się wystraszyłem. Chociaż Verdi powiedział: "Czemu nie; jesteście po maratonach, spojrzyjcie sobie w oczy i szybka decyzja. Zrobicie trochę bardzo wolnych długich wybiegań i będziemy mieć pierwszych ultrasów wśród Zabieganych. Tym bardziej, że można skończyć po 100, 85, 70 lub 55 kilometrach." No, i zaczęła się burza w mózgu! Myślałem, kombinowałem, i co drugi dzień biegałem bardzo wolniutko półmaraton. Termin zapisów z bonifikatą mijał 12 października, a ja... jak panna na wydaniu "chciałabym, a boję się"! Wreszcie jak MLP powiedziała: " Chcesz to jedź, tylko nie wygłupiaj się i nie leć setki!" Zapisałem się, zrobiłem przelew i klamka zapadła, ale wątpliwości się spotęgowały. W końcu powiedziałem: "Verdi zwariowałem i się zgłosiłem!!! Dopóki jeszcze trwały przygotowania do Biegu Papieskiego nie myślałem co mnie czeka, ale potem obawy nie dawały mi spokoju! Żeby powstrzymać destrukcyjne myślenie; zacząłem nastawiać się mentalnie. W końcu wymyśliłem: maraton wolno powinienem przebiec! Potem jeszcze pętelka(piętnastka) i będzie pięćdziesiąt pięć kilometrów. Czyli - dyszka dobiegu ze Stawiszyna do Blizanowa za Ojczyznę, a trzy kółka dla moich synów/dla każdego jedno/ Jak będą siły to jeszcze jedno i będzie za każdego po 20 kilometrów. A jakby się dało piąte to na głowę przypadnie 25 kilosów. W razie cudu niech będzie po trzydzieści na każdego ! Im bliżej wyjazdu tym większa nerwówka ! Jakie zabrać ciuchy /start 6 rano/ jakie jedzenie, wertowanie postów na forum z roku ubiegłego itd itd Po przeczytałem opisu Mel z Jej debiutu na setce to miałem po prostu chęć odpuścić. Wreszcie pakowanie i w piątek po południu wyjazd w składzie: Boru - kierowca. Ja_qb /mój pierworodny/ jako serwisant i ja. Podróż do Kalisza minęła szybciutko. Tam w Starostwie odbiór numerów, pakietów startowych i dalej w drogę do Blizanowa na nocleg. Nocleg w szkole, więc po zakwaterowaniu przygotowanie posłania, ubioru na rano, rzeczy na punkt kontrolny, kolacja, prysznic i lulu. Rano już około czwartej pobudka, ruch jak w ulu, a w powietrzu nieśmiertelny zapach bengaya;) Przed szóstą wyjazd autobusami na start do Stawiszyna. Na rynku błyski policyjnych "kogutów" i tylko biegacze; większość ciepło ubrana, ale niektórzy "na krótko" mimo, że dachy siwe. Krótka przemowa dyrektora biegu, zdjęcia na lini startu, odliczanie i w drogę. Najpierw okrążenie wokół rynku i na Blizanów. Po minięciu ostatnich zabudowań ciemności egipskie; na dodatek mgła; Tylko gdzieś z przodu i z tyłu błyski policyjnych radiowozów. Biegniemy z Boru wolniutko i rozmową staramy dodawać sobie animuszu. Doświadczeni 'setkowicze' szybko poszli do przodu. Zanim dotarliśmy do dychy zaczęli nas mijać biegnąc na pierwszą petle. Reszta "peletonu" porozbijała się na małe grupki. Nam udało się dołączyć do Gallowayowców na jedenaście godzin. Gdy zapytali: na ile biegniecie? to my z Boru na ukończenie !!! Oj mieliśmy respekt przed tym dystansem; mieliśmy ! Fajnie, że wszyscy rozmawiali, podtrzymywali się na duchu, bo nie było czasu myśleć, że mamy... 1 0 0 kilometrów. Miło nam było kiedy przesympatyczna Mał-Gosia powiedziała: o zabiegani ostatnio często widzę te koszulki na zawodach! A śmiesznie kiedy biegnąc w gęstej mgle nagle Ktoś mówi: czy jeszcze Ktoś słyszy muzykę, czy tylko mnie gra w uszach? Dopiero biegacz który startował rok wcześniej wyjaśnił, że dobiegamy do Jarantowa gdzie będzie punkt odżywczy na pętli. Przed Blizanowem czekał na nas Kuba z informacją ile już biegniemy ( Boru specjalnie nie wziął zegarka), a ja postanowiłem nie patrzeć na zegarek do ... wieczora. Podprowadził nas "nasz serwisant" do nawrotki, powiedział, gdzie są torby z naszymi rzeczami, że przy Gminie obiegamy rabatkę i z powrotem udajemy się na 1 pętlę. Zrobiło się widno więc spojrzałem na tablicę i pomyślałem: czy to możliwe ? Przecież to dopiero jedna dziesiąta trasy !
Pierwsza piętnastka; chłodno, ale atmosfera gorąca; Wzajemnie pozdrawiający i wspierający się biegacze. Życzliwi okoliczni mieszkańcy dodający otuchy i kapitalne dzieciaki na punktach odżywczych. Każde prosi by akurat od Niego wziąć kubek. Punkty niczym delikatesy; ciasto, herbata, kawa, kanapki, banany, izotoniki itp.itd. Uśmiechnięci policjanci i strażacy na trasie; to wszystko sprawia, że niewidzialne fluidy dodają biegaczom sił. Pięćdziesiąty piąty kilometr robi się cieplej, ale jeszcze nie pozbywamy się ciepłych bluz, zmieniam jedynie skarpety i buty, bo złamany kiedyś palec prawej stopy daje się ostro we znaki; Odżywki własne w kieszeń i w drogę. Nie opiszę w jakim czasie która pętla i innych szczegółów, bo od tego momentu to była jakaś mantra. Picie, jedzenie, bieg, marsz, owszem jakieś rozmowy, ale to wszystko w stanie jakby odurzenia tą niesamowitą rewelacyjną atmosferą. Pod koniec siedemdziesiątki Macias przyspiesza, bo jak wcześniej powiedział; rok temu zrobił 55, to teraz 70, żeby miał po co wrócić za rok. Kiedy my dociągamy siedemdziesiątki zaczynamy mu zazdrościć, że za chwilę będzie już pił piwko i moczył się potem prysznicem.... Zrobiło się ciepło, więc zmieniam mokre ciuchy, plastruję na nowo sutki i pochłaniam szybko ciepłą grochówke. Boru biegnie już sam. Czuję zmęczenie, ale z drugiej strony jest jeszcze sporo czasu do końca limitu. Wyruszam z nowym towarzyszem niedoli Piotrem. Marzymy tylko, żeby pokonać tę piątą pętlę; zaliczyć 85km odebrać medal, napić się piwa i posiedzieć pod prysznicem. Bolą plecy, barki, pośladki, stopy od spodu i od góry, piszczele, uda.... łatwiej byłoby wymienić co nie boli! Cieszę się że jest z nami Kuba. Robi fotki, ale i pomaga jak może. Najlepsze jest to, że kilometr przed końcem pętli wybiega nam naprzeciw i "holuje" do punktu. Przed 75 km dochodzi nas Sławek. Przez pewien czas maszerujemy. Potem decydujemy się ze Sławkiem przyspieszyć. Dobry z niego motywator; Cały czas powtarza: "muszę złamać setkę. Ten rok jest dla mnie pełen sukcesów, mam numer startowy 100. Pokonałem kontuzję, więc niech mi potem utną nogi, ale setka musi być moja!!" Mnie w tym czasie nie chce zginać się staw skokowy lewej nogi i jakoś dziwnie człapię. Mało tego paluch znowu boli, zmiana butów pomogła, ale na krótko. W duchu myślę; *pewnie złamiesz ale już nie ze mną*. Gdzieś na 78 km oboje mamy dość już coraz częściej przechodzimy do marszu. Zaczynamy godzić się z myślą, że to ostatnie kilometry i skończymy na 5-ciu okrążeniach. Wtedy dogania nas Danusia, która robi ostatnie szóste kółko (ma przewagę jednego okrążenia!!!) Gdy mówimy, że chcemy tylko dobiec i skończyć; Przekonuje nas: "macie już tylko półmaraton tj 21km do setki; dawajcie chłopaki " *Dawajcie, tylko połówka łatwo się mówi;)* Po chwili widzimy jak nam "odjeżdża". Na 80 km na punkcie w Brudzewie pijemy /czuję wstręt do słodkiego/ mam dość słodkiej herbaty, kawy i izotoników. Dlatego proszę o wodę, zjadam kawał drożdżówki (pycha) i staramy się podążać do mety. Zmęczenie wymusza zmianę taktyki; jak jest z górki truchtamy, pod górkę maszerujemy. Dziękujemy po drodze dzieciakom, strażakom,policjantom, bo przecież już kolejny raz nas tu nie będzie!!! Znowu czeka Kuba mówi co się dzieje, kto kończy itd. Meldujemy, że też kończymy. Jeszcze kilkaset metrów i widzimy nasz cel unosimy ręce; Meta 85km, zakładają nam na szyje medale, gratulują i wtedy.... pojawia się znowu Danusia. "Chłopaki co Wy!? Jeszcze macie ponad dwie godziny, róbcie pętelkę i macie zaliczoną stówę!" Mówimy ze Sławkiem, że nie da rady, nie zdołamy wrócić przed końcem limitu. Na to sędzia "poczekamy na Was" Zasuwajcie! Danusia widząc sojusznika dalej: "chyba lepiej mieć setkę niż 85? dacie radę, ruszjcie się!!" A my jak bezwolne baranki; Medale na przechowanie Kubie i w drogę. Dobrze, że zdążyłem chociaż ubrać cieplejszą bluzę. Kończymy 87 kilometr z przeciwka nadjeżdża orszak weselny; Wszyscy nam machają, pozdrawiają, my się odwzajemniamy. Zaczyna robić się ciemno i zimno; żałuje, że nie wziąłem rękawiczek. Cały czas szukamy kilometrów na asfalcie i zastanawiamy się kiedy będziemy z powrotem. 90 km punkt odżywczy już tylko kilkoro dzieci z rodzicami; wmuszają w nas ostatnie dwie kanapki i herbatę. Wolno toczymy się dalej. Nagle Sławek mówi: "wiesz co? przestały mnie boleć nogi!' Wnioskuję, że też jakoś lepiej się czuję! Nawet zauważamy, że jakbyśmy szybciej posuwali się do przodu. Mija nas na światłach karetka; myślimy głośno *pewnie sprawdzają, czy w ogóle żyjemy* Za chwilę podjeżdża samochodem sam Mariusz Kurzajczyk. A mnie od razu leci przez głowę błyskawica; "pewnie nas chcą zdjąć z trasy!!! Teraz kiedy nam się tak dobrze leci!! Nie dam się zdjąć jak pani J.R..... Wygnali mnie na siłę to niech czekają" Okazuje się, że Mirza zapytał jak się czujemy i pojechał dalej ! Uff Wstepują w nas, a może odkrywają się jakieś nowe pokłady sił. Pierwszy raz tego dnia spoglądam na stoper... Kolejny punkt w Brudzewie i cierpliwie czekające dzieciaki z mamami. Robimy agrafkę już nie chcemy picia, ale bierzemy po kubku i naprzód. Uświadamiamy sobie; po pierwsze, że teraz tylko jakiś nadzwyczajny wypadek może nam odebrać tę stówę w debiucie. Mało tego jest szansa!! zmieścić się w limicie!!! Poganiamy się wzajemnie; i ostrzegamy żeby w ciemnościach nie wpaść w jakąś dziurę. Nagle zatrzymuje się przy nas bus i słyszymy: wsiadajcie!! W pierwszej chwili znowu ta myśl ' zdejmują nas'!! Ale przecież jeszcze jest czas!! Okazuje się uczynny kierowca chce nas podrzucić! Dziękujemy! mówimy nie możemy! On zdziwiony czemu? Na to my jednym głosem musimy mieć całą stówę!! Na odchodnym kierowca rzuca: "nie, to trudno! a wiem bo tam stoją strażaki i pewnie Was spisują!!!" Nie tłumaczymy już, że nie o to chodzi. Wiemy swoje; chcemy mieć pełną satysfakcje, radochę a ten moment jest już tuż tuż.. Jakieś trzy kilometry; dzwoni telefon. Odbieram - Kuba się pyta gdzie jesteśmy? Bo podobno dopiero teraz ktoś jest na pierwszym punkcie!! Już wiem mam zaliczoną stówę w debiucie!!! Mówię Kubie masz nasze medale? Zaraz będziemy u Ciebie. Od tej pory lecimy jak na skrzydłach!!! Po drodze zakładamy medale i chociaż tłuka nas po klatach "drzemy" do mety ile sił. Nie czujemy bólu, zmęczenia. Ogarnia nas jakaś euforia; Gratulujemy sobie! Dopadamy do tablicy Kuba robi "dowodowe" fotki.
Sędzia podaje czas, dziękujemy mu, że nas wygnał na to ostatnie kółko. Więc żartuje: 'Teraz zróbcie pętle honorową'! Robię honorową rundę... wokół rabaty przed urzędem gminy. Spotykam jeszcze Danusie która pyta: i co warto było? lepiej mieć stówkę? jasne o niebo lepiej !! dziękuję Jej serdecznie i idę na stołówkę. Po drodze napotkani biegacze / już dawno odświeżeni/ ściskaą mi ręce gratulują! Jestem jakby oszołomiony. Jeszcze nigdzie na zawodach nie spotkałem się z taką atmosferą, pełną życzliwości i przyjaźni. Chyba podobnie tylko można poczuć się tylko u Jacka Chudy w Blachowni. Na stołówce spotykam ale.mocarza, zamieniamy kilka zdań i wreszcie na salę. Gratuluję mojemu klubowemu kompanowi Boru przebieram się i idę pod wymarzony prysznic. Nastawiam ciepłą wodę wchodzę pod strumień i ... jakby odeszła cała ta niewidzialna siła która przez ostatnie godziny dawała nam "kopa" Czuję zmęczenie, bolące nogi, spierzchnięte wargi... Nagle biorą mnie dreszcze; Telepię się jak galareta, myślę 'tylko brakuje, żebym tu jeszcze' "wyrżnął orła"! Podkręcam cieplejszą wodę i po chwili zęby przestają mi latać. Jeszcze takie cosik mi się nie zdarzyło, ale też jeszcze setki nie biegałem;) Potem do śpiworka i złocisty napój energetyczny. Mówię do Kuby idziesz na zakończenie imprezy za mnie; ja już się nie ruszam. Jednak po kilku minutach, zmieniam zdanie. Myślę 'wytrzymałeś chłopie tyle to te parę minut jeszcze wytrzymasz!' A wszystkim tym którzy uzyskali takie kosmiczne czasy należą się nie tylko medale i puchary, ale przedewszystkim ogromne brawa!!! Ponadto trzeba podziękować wszystkim dzięki którym mogłem w tak rewelacyjnej imprezie uczestniczyć. Po dekoracjach losowanie nagród /nigdy nie mam farta/ a tu jakby limit szczęścia jeszcze nie został wykorzystany: dostaję koszulkę. Na koniec bijemy brawa dla organizatorów, władz gminnych, wolontariuszy i skandujemy: dzię-ku-jemy! dzię-ku-jemy! dzię-ku-jemy! Po części oficjalnej jeszcze Kuba przygotowuje mi gorący kubek; Zjadam, popijam kilka łyków piwa i do śpiwora. Robi się cieplutko, zaczynam przysypiać z myślą.... *muszę tu jeszcze wrócić* przecież trzeba złamać 'dwunastkę' ;))
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz